wtorek, 6 marca 2012

Dalej drogą E6


Z piątku na sobotę spaliśmy w samochodzie 200 km za Trondheim, przy temperaturze na zewnątrz -5 stopni. Można wytrzymać. Ponieważ położyłem się pierwszy, Piksel wczołgał się do mojego śpiwora i ułożył się w nogach. I to jest ta korzyść, o której pisałem wcześniej. Przy tak niskich temperaturach (a później było jeszcze zimniej. Dużo zimniej.) posiadanie takiego termoforka zdecydowanie poprawia komfort, co jest szczególnie ważne przy zasypianiu.

 Pierwszy poranek na drodze. Pierwsze mycie w śniegu, potem do tego przywykniemy. Szybkie śniadanie na świeżym powietrzu i jedziemy dalej na północ.
Przez cały dzień podziwiamy widoki gór w pełnym słońcu, drogę ciągnącą się na zboczach fiordów, znikającą co jakiś czas w tunelach. Przy wyjeździe z tunelu zawsze jest chwilowe oślepienie, zanim wzrok znowu nie przyzwyczai się do pełnego słońca. To dość niebezpieczne.

Na drodze konwoje ciężarówek, po kilka na raz, jadące z zawrotną jak na tutejsze warunki szybkością. To artyści, naprawdę. Na oblodzonej drodze jadą z prędkością ok. 100 km/h. Wypadków mało. Tylko wtedy, gdy jakiś pozbawiony wyobraźni  tępak zatrzyma się na środku drogi, co jest równoważne z podpisaniem na siebie wyroku śmierci. Pamiętajcie o tym, bo w decydującym momencie może obok zabraknąć Pawła, który w prostych, żołnierskich słowach szybko doprowadzi was do pionu. 
Co ciekawe, nie stosuje się tu sypania soli. Drogę jedynie wygładza się spychaczem. Jak lód jest gruby, to specjalnymi maszynami radełkuje się go, żeby zwiększyć przyczepność. Po prostu trzeba się nauczyć jeździć. I to wszystko. Teraz rozumiem, dlaczego Skandynawowie są takimi dobrymi kierowcami.

Zaliczamy pierwszą wpadkę. Paweł zjechał na pobocze, żebym mógł zrobić zdjęcia i zapadamy się w śnieg. To dość często spotykany problem. Spychacz zgarnia śnieg szerzej, niż utwardzona część drogi (gdzieś on się musi zmieścić). Zjeżdżając na pobocze można wjechać prawymi kołami na miękkie podłoże. Jak samochód oprze się podwoziem na śniegu, koła tracą przyczepność i już nie da się wyjechać. Pozostaje albo długie i bolesne kopanie, albo ciągnięcie. W naszym przypadku nie da rady wyjechać, reduktor nie pomaga, samochód niebezpiecznie się przechyla. Nie ma też do czego się przywiązać, żeby skorzystać z wyciągarki. Przejeżdżający Land Roverem Anglik zatrzymuje się sam, bez żadnego gestu z naszej strony. Pyta, czy może pomóc. Paweł błyskawicznie wyciąga linę i próbujemy do tyłu. Ponieważ grozi to wywrotką, próbujemy do przodu. Jakoś się udaje. Byłem tak przejęty, że zapomniałem to uwiecznić. 
Anglik jedzie do Tromso, podobno dziś za kołem podbiegunowym ma być widoczna zorza. I była. Niezbyt okazała, ale i tak zrobiła na mnie wrażenie. Tego dnia dojechaliśmy za Narvik. Oczywiście obowiązkowo zaliczamy pomnik polskich marynarzy z ORP Grom poległych w Bitwie o Narwik, choć to tylko dwie tablice na bezbrzeżnym oceanie śniegu.
(po drodze jedna przeprawa promem – płatna. W sumie koszt przejazdu przez wszystkie mosty, tunele i przeprawę w drodze z Polski na Nordkapp to ok. 100 euro).



Następnego dnia jedziemy do Ałty. Po drodze we fiordach oglądmy hodowle łososi oraz suszarnie dorszy, które są tu najczęściej poławianą rybą (słynne norweskie łososie pochodzą głównie z hodowli). Suszenie ryb jest tu tradycyjną metodą konserwacji stosowaną od lat. 


W tutejszym powietrzu ryba wysycha na kamień (w naszym klimacie by zgniła) i jest zakonserwowana na bardzo długo. Przed zjedzeneim wystarczy namoczyć ją w wodzie, wchłonie tę samą ilość, która wcześniej wyparowała i ryba jest gotowa do przyrządzenia.




W miarę przesuwania się na północ coraz więcej śniegu, coraz mniej drzew, w końcu rozściela się przed nami tylko biały horyzont, w którym niknie wąska strużynka drogi, jakby nie miała końca. Bo nie ma. Droga nie kończy się nigdy. Zawsze coś jest za tą górą, za tym zakrętem, za tym lasem. I zawsze to jest ciekawe, i trzeba jechać i gonić te uciekające widoki.


Po kolejnej nocy spędzonej w samochodzie pokonaliśmy ostatni odcinek i w poniedziałek dojechaliśmy na Nordkapp. 
Niestety, nie pojechaliśmy na sam przylądek, ponieważ można tam pojechać tylko z konwojem, a na ostatni się spóźniliśmy. Pojedziemy jutro. Śpimy w schronisku w Honningsvag. W recepcji wita nas Polka. W schronisku pełno Polaków - pracowników miejscowej przetwórni ryb. W kuchni spotykamy Polaka, który kupił tu kuter i zarabia na połowach. Zwiedził pół świata. Częstuje nas kapelinami - małymi smacznymi rybkami, które można sobie po prostu wziąć w porcie ze świeżego połowu, jeśli przyjdzie się o odpowiedniej porze. Te ryby są eksportowane do Japonii, gdzie uchodzą za przysmak. W schronisku sporo Japończyków - kontrolerów jakości z firm importujących kapeliny do Japonii.
Rozmawiamy bardzo długo, Paweł dzieli się z nim doświadczeniami z rejonów, w które się wybieramy. 


Jutro rano pojedziemy z konwojem na przylądek, a potem w dalszą drogę. Następny etap - Murmańsk.

1 komentarz:

  1. o jaaa ale żeście kawał drogi już przejechali :) musi byc fajowsko co nie ? ;)

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.