sobota, 10 marca 2012

Przerzucamy się górą


Właścicielka schroniskaVandrerhjem w Honningsvag mieszka w Bergen, rzadko tu przyjeżdża. Podobno biznes kręci się tak sobie. Zarządza nim Polka, która jest tu kierowniczką, recepcjonistką i wszystkim po trochu. Jak już pisałem, mieszkają tu Polacy, którzy pracują na wyspie. Jadałem już śniadania w wielu hotelach na całym świecie, czasem nawet luksusowych, ale takiego wyboru serów, wędlin, ryb, owoców, soków i wszelakich dóbr w takiej jakości nie spotkałem do tej pory nigdzie... 
Jeśli tu przyjedziecie, to polecam, trudno nie znaleźć. 
Ponieważ konwój na Nordkapp odjeżdża dopiero o 11,30, po śniadaniu jedziemy zwiedzić wioski rybackie na wyspie Mageroya. Na wschodzie wyspy wieś Nordvagen. Małe,  kolorowe domki przyklejone do zboczy fiordów, małe kutry rybackie. 








Cała osada to 300 osób. Wszyscy podobni do siebie. Genetyczny galimatias.

Do portu w Honningsvag przypływa statek wycieczkowy z turystami, płynącymi rejsem z Bergen. Zabiera na luksusowy pokład 800 turystów i płynie do Kirkenes i z powrotem, opływając prawie całe wybrzeże  Norwegii. Rejs trwa 12 dni, można zabrać ze sobą samochód i w miejscach, gdzie statek cumuje, zjechać nim na ląd i pojeździć po okolicy. Na statku głównie niemieccy emeryci. Ci, co przegrali wojnę. Wsiadają w swoje Porshe Cayenne i jadą na Nordkapp. Przyjeżdżają kolejnym po nas konwojem. 



Na samym przylądku pogoda okropna, mróz i bardzo silny wiatr. Robimy sobie z Pawłem kilka zdjęć. 


Obszedłem spacerkiem północną część przylądka. Wróciłem skostniały i czerwony jak buraczek.



W jedynym tutaj budynku, oprócz kasy, restauracji i sklepów bardzo ciekawa wystawa zdjęć z czasów II wojny światowej - bitwy na morzu, bombardowane konwoje, płynące do Murmańska. 
Na morzu kutry, mewy i wiatr. Z wysokości trzystumetrowego klifu podziwiam rybaków, którzy pracują w takich warunkach. Po 5 minutach ma się ochotę stąd uciekać. To rzeczywiście koniec świata. 


I przy okazji niezły biznes. Wszędzie trzeba płacić. Za konwój, za tunel, którym się wjeżdża na Mageroyę, za kemping, za zwiedzanie Nordkappu. Wszędzie kwoty od 150 do 250 koron. Nie mówiąc już o takich rzeczach, jak nocleg czy posiłki. A przyjeżdżają tu co roku setki tysięcy turystów. Czym się da. Kolega Pawła był tu maluchem. Przyjeżdżają tu samochodami, kamperami, motocyklami z koszem, rowerami, na rolkach, hulajnogach. 


W zeszłym roku pewien Francuz przyjechał tu z Paryża, razem ze swoją żoną, chorą na chorobę Heinego-Medina, na specjalnie do tego celu skonstruowanym tandemie. Zimą przychodzą tu ludzie na biegówkach, ciągnąc za sobą sanie, jak Eskimosi. Nie ma żadnego specjalnego powodu, żeby tu przyjeżdżać, poza tym, że jest to najbardziej na północ wysunięty kawałek europejskiego kontynentu. I okazuje się, że to wystarczy. Tak, jak w przypadku Mount Everestu czy Kiribati. No i jednak jest w tym miejscu, gdzie są tylko nagie, milczące skały i bezkresne morze, jakaś magia...


Wyjeżdżając już z Honningsvag zauważyliśmy dziwny wynalazek, którym poruszają się tu piesi po oblodzonych i zaśnieżonych chodnikach. Paweł nazwał to śniegową hulajnogą. 


I rzeczywiście, wygląda to jak skrzyżowanie sanek z hulajnogą. Jeśli idzie się z górki, można stanąć na płozach i jechać jak na sankach, kierując stopami. Po równej powierzchni można odpychać się jak na hulajnodze. Jeśli jest pod górkę, bez wysiłku pcha się to przed sobą.
Na półeczce-siodełku można położyć bagaż lub posadzić dziecko. Produkt chyba lokalny, nigdy i nigdzie czegoś takiego nie widziałem.


Opuszczamy Norwegię, jedziemy do Rosji. Podczas nocnej jazdy mamy nadzieję wreszcie zobaczyć prawdziwą zorzę. Niestety, to jeszcze nie dziś. Na przejście graniczne w Storskog wjeżdżamy o 2giej w nocy. Przejście zamknięte, idziemy spać w samochodzie.
Odprawiamy się o 9tej rano i po przejechaniu 50 metrów już jest 12ta. 


Rosja wita nas przyjaźnie.
Kilka kilometrów za granicą robimy śniadanie - oczywiście tuszonka, cebula, gorczica i chleb. Jak w transzejach, bo tu co kawałek klimaty wojenne. Rosjanie zrobili z Wielkiej Wojny Ojczyźnianej Wielką Narodową Religię.






Jak robiliśmy zakupy na wyjazd, Paweł powiedział, żeby kupić takie różne produkty, żeby to żarcie takie różne było, nie monotonne. I włożył do koszyka szynkę, kabanosy, krakowską, gulasz wieprzowy, karczek, łopatkę, konserwę turystyczną, golonkę itd. Żeby nie jeść w kółko tego samego.
W Murmańsku załatwiamy kilka niezbędnych spraw. Bankomat, karty do modemu, zakupy i wizyta u weterynarza. Tamożniczka  na przejściu granicznym dopatrzyła się w książeczce zdrowia Pikselka braku pieczątki, zaświadczającej, że jest odrobaczony. Dała nam adres do weterynarza w Murmańsku i zobowiązała do złożenia mu wizyty i dopełnienia tej formalności. Dałem czestnoje słowo, że pojedziemy, więc nie było wyjścia.
Droga z Murmańska do Miedwieżegorska mile zaskakuje: pomijając krótkie remontowane odcinki, całkiem niezła. Na drodze mnóstwo ciężarówek: tirów, kamazów, krazów itd. Te które wożą piasek, kruszywo i nasyp dymią spalinami górą, przez ładunek. Ruski patent - spaliny grzeją i dzięki temu ładunek nie przymarza do skrzyni i łatwiej się zsuwa po przechyleniu. Po drodze mijamy osiedle domków jednorodzinnych - kolejny ruski patent. Ciekawe, czy pościel pachnie ropą?


Wieczorem wreszcie doganiamy szczęście - doczekaliśmy się zorzy. Zjawisko niesamowite i przepiękne, fantastyczne kształty i kolory pojawiają się na kilka minut, migoczą, zmieniają barwy, by rozproszyć się w mroku, a po chwili odrodzić się na nowo w nowe, wijące się na niebie, esy-floresy. Kolory zielone, szmaragdowe, amarantowe, fioletowe, czerwone. Feeria barw, taniec niesamowitych kształtów w ciszy nocy. 


























Samochody zatrzymują się na drodze, wszyscy zadzierają głowy do góry. Widać, że i na tubylcach to zjawisko wciąż robi ogromne wrażenie. 




Śpimy na stojance dla tirów pod Wielskiem, w samochodzie. Stojanka to miejsce, gdzie kierowcy spotykają się na noc. Z reguły jest na niej sklep, restauracja-bar (która, nie wiedzieć czemu, nazywa się tu kafe; kawy tam raczej nie polecam), czasami bania (łaźnia parowa), toaleta (spuśćmy zasłonę miłosierdzia na ten problem),  i stojankowy, który za 100 rubli rozdaje bumagi z okrągłą pieczęcią wielkości spodka. Okrągła pieczęć ciągle jest najważniejsza. Jak za cara - jest gwarantem legalności i bezpieczeństwa przedsięwzięcia oraz nieuchronności kary w przypadku uchybienia regulaminowi. Dla firm przewozowych ta bumaga jest o tyle ważna, że w umowie mają zastrzeżenie, że ładunek będzie przez 24h bezpieczny i strzeżony, więc wszyscy kierowcy to biorą. To pozostałość po niedawnych czasach, gdy nie było tak bezpiecznie, jak dziś. Jeszcze kilka lat temu napady i rabunki były na porządku dziennym. Teraz jest już spokojnie, ale zwyczaje zostały. Teraz największe niebezpieczeństwo dla kierowców to policja, ale o tym później. 
Do dziś na stacjach za paliwo płaci się z góry, a na takich trochę oddalonych od centrów miast kasjerka siedzi za pancerną przyciemnianą szybą i jedyny z nią kontakt odbywa się przez mikrofon/głośnik oraz wysuwaną na dwie strony szufladkę - najpierw kasa, potem włączają dystrybutor na z góry opłaconą ilość konkretnego paliwa.
My trzymamy się zasady, że jeśli śpimy w samochodzie, to w towarzystwie ciężarowców. Tak na wszelki wypadek. Poza tym na stojance można zjeść śniadanie i napić się czegoś ciepłego, umyć przynajmniej zęby w zimnej wodzie. 
Dziś pospaliśmy trochę dłużej, wszyscy już pojechali, stojankowy gdzieś się zmył, zostaliśmy sami. A samochód otoczony przez bandę złożoną z około pięćdziesięciu dzikich psów; głodnych, skołtunionych, zdesperowanych i gotowych na wszystko. Nie wypuściliśmy Pikselka na siusiu. Daliśmy wióra, nie wysiadając z samochodu.
Rosja jest nieprzewidywalna. W każdym momencie wszystko może się zdarzyć.


Z kronikarskiego obowiązku dodam, że w tym kraju obowiązuje zakaz sprzedaży alkoholu od 23ciej do 8mej rano i nie dotyczy piwa, tyle, że nie jest on tu tak rygorystycznie przestrzegany, jak w Norwegii ;-). Wiadomo, Słowianie...             a Słowianki :-))
Lista rzeczy, które do tej pory popsuły się w samochodzie: szybkościomierz, wentylator, klakson i szyba boczna, która nie daje sie podnieść (oklejam taśmą klejącą, żeby nie wiało). Poza tym miga na tablicy rozdzielczej jakieś światełko i nie wiemy co to oznacza. Obyśmy się nigdy nie dowiedzieli....





wtorek, 6 marca 2012

Dalej drogą E6


Z piątku na sobotę spaliśmy w samochodzie 200 km za Trondheim, przy temperaturze na zewnątrz -5 stopni. Można wytrzymać. Ponieważ położyłem się pierwszy, Piksel wczołgał się do mojego śpiwora i ułożył się w nogach. I to jest ta korzyść, o której pisałem wcześniej. Przy tak niskich temperaturach (a później było jeszcze zimniej. Dużo zimniej.) posiadanie takiego termoforka zdecydowanie poprawia komfort, co jest szczególnie ważne przy zasypianiu.

 Pierwszy poranek na drodze. Pierwsze mycie w śniegu, potem do tego przywykniemy. Szybkie śniadanie na świeżym powietrzu i jedziemy dalej na północ.
Przez cały dzień podziwiamy widoki gór w pełnym słońcu, drogę ciągnącą się na zboczach fiordów, znikającą co jakiś czas w tunelach. Przy wyjeździe z tunelu zawsze jest chwilowe oślepienie, zanim wzrok znowu nie przyzwyczai się do pełnego słońca. To dość niebezpieczne.

Na drodze konwoje ciężarówek, po kilka na raz, jadące z zawrotną jak na tutejsze warunki szybkością. To artyści, naprawdę. Na oblodzonej drodze jadą z prędkością ok. 100 km/h. Wypadków mało. Tylko wtedy, gdy jakiś pozbawiony wyobraźni  tępak zatrzyma się na środku drogi, co jest równoważne z podpisaniem na siebie wyroku śmierci. Pamiętajcie o tym, bo w decydującym momencie może obok zabraknąć Pawła, który w prostych, żołnierskich słowach szybko doprowadzi was do pionu. 
Co ciekawe, nie stosuje się tu sypania soli. Drogę jedynie wygładza się spychaczem. Jak lód jest gruby, to specjalnymi maszynami radełkuje się go, żeby zwiększyć przyczepność. Po prostu trzeba się nauczyć jeździć. I to wszystko. Teraz rozumiem, dlaczego Skandynawowie są takimi dobrymi kierowcami.

Zaliczamy pierwszą wpadkę. Paweł zjechał na pobocze, żebym mógł zrobić zdjęcia i zapadamy się w śnieg. To dość często spotykany problem. Spychacz zgarnia śnieg szerzej, niż utwardzona część drogi (gdzieś on się musi zmieścić). Zjeżdżając na pobocze można wjechać prawymi kołami na miękkie podłoże. Jak samochód oprze się podwoziem na śniegu, koła tracą przyczepność i już nie da się wyjechać. Pozostaje albo długie i bolesne kopanie, albo ciągnięcie. W naszym przypadku nie da rady wyjechać, reduktor nie pomaga, samochód niebezpiecznie się przechyla. Nie ma też do czego się przywiązać, żeby skorzystać z wyciągarki. Przejeżdżający Land Roverem Anglik zatrzymuje się sam, bez żadnego gestu z naszej strony. Pyta, czy może pomóc. Paweł błyskawicznie wyciąga linę i próbujemy do tyłu. Ponieważ grozi to wywrotką, próbujemy do przodu. Jakoś się udaje. Byłem tak przejęty, że zapomniałem to uwiecznić. 
Anglik jedzie do Tromso, podobno dziś za kołem podbiegunowym ma być widoczna zorza. I była. Niezbyt okazała, ale i tak zrobiła na mnie wrażenie. Tego dnia dojechaliśmy za Narvik. Oczywiście obowiązkowo zaliczamy pomnik polskich marynarzy z ORP Grom poległych w Bitwie o Narwik, choć to tylko dwie tablice na bezbrzeżnym oceanie śniegu.
(po drodze jedna przeprawa promem – płatna. W sumie koszt przejazdu przez wszystkie mosty, tunele i przeprawę w drodze z Polski na Nordkapp to ok. 100 euro).



Następnego dnia jedziemy do Ałty. Po drodze we fiordach oglądmy hodowle łososi oraz suszarnie dorszy, które są tu najczęściej poławianą rybą (słynne norweskie łososie pochodzą głównie z hodowli). Suszenie ryb jest tu tradycyjną metodą konserwacji stosowaną od lat. 


W tutejszym powietrzu ryba wysycha na kamień (w naszym klimacie by zgniła) i jest zakonserwowana na bardzo długo. Przed zjedzeneim wystarczy namoczyć ją w wodzie, wchłonie tę samą ilość, która wcześniej wyparowała i ryba jest gotowa do przyrządzenia.




W miarę przesuwania się na północ coraz więcej śniegu, coraz mniej drzew, w końcu rozściela się przed nami tylko biały horyzont, w którym niknie wąska strużynka drogi, jakby nie miała końca. Bo nie ma. Droga nie kończy się nigdy. Zawsze coś jest za tą górą, za tym zakrętem, za tym lasem. I zawsze to jest ciekawe, i trzeba jechać i gonić te uciekające widoki.


Po kolejnej nocy spędzonej w samochodzie pokonaliśmy ostatni odcinek i w poniedziałek dojechaliśmy na Nordkapp. 
Niestety, nie pojechaliśmy na sam przylądek, ponieważ można tam pojechać tylko z konwojem, a na ostatni się spóźniliśmy. Pojedziemy jutro. Śpimy w schronisku w Honningsvag. W recepcji wita nas Polka. W schronisku pełno Polaków - pracowników miejscowej przetwórni ryb. W kuchni spotykamy Polaka, który kupił tu kuter i zarabia na połowach. Zwiedził pół świata. Częstuje nas kapelinami - małymi smacznymi rybkami, które można sobie po prostu wziąć w porcie ze świeżego połowu, jeśli przyjdzie się o odpowiedniej porze. Te ryby są eksportowane do Japonii, gdzie uchodzą za przysmak. W schronisku sporo Japończyków - kontrolerów jakości z firm importujących kapeliny do Japonii.
Rozmawiamy bardzo długo, Paweł dzieli się z nim doświadczeniami z rejonów, w które się wybieramy. 


Jutro rano pojedziemy z konwojem na przylądek, a potem w dalszą drogę. Następny etap - Murmańsk.